Rozmowa z Januszem Dudkiem, piłkarzem Polonii Warszawa w latach 1957-1961, prawdopodobnie najstarszym żyjącym graczem Czarnych Koszul.
– Był Pan zawodnikiem Polonii, która wywalczyła awans do II ligi w 1958 roku. Wcześniej, przez trzy sezony, drużyna nie potrafiła wydostać się z trzeciego szczebla rozgrywek, choć przecież wielu ludzi związanych z Polonią wciąż osobiście pamiętało mistrzostwo Polski na gruzach z 1946 roku i Puchar Polski w 1952 roku.
– Trafiłem do Polonii w 1957 roku z RKS Mirków. Mój pierwszy sezon w nowym klubie zakończył się dla naszego zespołu tragedią. Wygraliśmy bezdyskusyjnie swoją grupę III ligi i awansowaliśmy do grupy barażowej, w której graliśmy o awans mecze u siebie i na wyjazdach z Piastem Nowa Ruda, Warmią Olsztyn i Olimpią Poznań. W ostatniej kolejce na Konwiktorską przyjechała Olimpia, która przegrała wszystkie pięć wcześniejszych meczów, w tym z nami w Poznaniu 1:3. Do awansu wystarczało nam najskromniejsze zwycięstwo. Podobno w siedzibie Polonii na Foksal było już gotowe przyjęcie, mroziły się szampany. Tymczasem stała się katastrofa. Zremisowaliśmy 0:0 i do II ligi awansował Piast Nowa Ruda. Tak więc świętowanie w 1958 roku poprzedzone było prawdziwym koszmarem.
– Powetowaliście sobie niepowodzenie we wspomnianym 1958 roku. Zarówno ligę jak i baraże Polonia wygrała bezdyskusyjnie, w 34 meczach strzelając 115 goli i notując wielomiesięczną serię meczów bez porażki. Jest takie znane zdjęcie z dnia awansu do II ligi, na którym widać tłum kibiców, piłkarzy niesionych na rękach i transparenty z hasłami w stylu „Witamy ulubieńców Warszawy w II lidze”. Co z atmosfery tamtego dnia Pan zapamiętał?
– Pamiętam stadion wypełniony po brzegi ludźmi, niektórzy siedzieli nawet na okolicznych drzewach. I uczucie ulgi, że tym razem się udało. Tylko tyle. Nie przypomnę sobie czy gdzieś hucznie świętowaliśmy, co się konkretnie działo – miłe wspomnienia są zatarte przez traumę sezonu 1957.
– Dla Pana – sezonu debiutanckiego w Polonii.
Jak wspominałem, wiosną 1957 roku zostałem piłkarzem Czarnych Koszul. W zarządzie Polonii pracował Zbyszek Kosek, mój serdeczny kolega z ogólniaka w Skolimowie. Zbyszek pełnił zarazem funkcję kierownika działu sportowego w Expressie Wieczornym, ale równolegle był też w zarządzie Polonii i myślę, że miał kluczowy udział w ściągnięciu mnie na Konwiktorską. Razem ze mną z RKS-u Mirków trafił do Polonii Stefan Wieczorek, ale nie przebił się do pierwszego zespołu.
– W marcu 1957 roku skończył Pan 22 lata.
– Rok wcześniej obroniłem pracę inżynierską na Politechnice, poszedłem do pracy, ożeniłem się, a na koniec – trafiłem do Polonii. Tak więc to był szczególnie intensywny czas. Na Politechnice studiowałem przez cztery lata na kierunku inżynieria sanitarna, a od razu po studiach zdobyłem zatrudnienie w firmie SPEC, gdzie przepracowałem kolejnych 47 lat.
– Czy to znaczy, że przez cały czas gry w Polonii, w trzeciej, a potem w drugiej lidze, był pan aktywny zawodowo na realnym etacie?
– Zgadza się. Łączyłem futbol z codzienną pracą. Byłem inspektorem nadzoru, więc na szczęście nie była to praca tylko przy biurku. Często wychodziłem w teren. Okazało się to zbawienne, ponieważ oprócz popołudniowych treningów o godzinie 17, zdarzały się też zajęcia przedpołudniowe – robił nam je choćby trener Edward Brzozowski. I ja, zamiast iść kontrolować eksploatację kotłowni czy instalacji, pędziłem na Konwiktorską na zajęcia, a później wracałem jeszcze na trochę do pracy przed treningiem wieczornym. Było to o tyle łatwe, że szefostwo mojej firmy nie interesowało się tym, gdzie jestem, a te przedpołudniowe treningi nie były codziennie.
– Statystyki z Waszych trzecioligowych występów są niepełne, ale wiadomo, że w debiutanckim sezonie strzelił Pan w lidze dla Polonii co najmniej 11 goli, a w sezonie 1958 miał Pan tych bramek co najmniej siedem. W drugiej lidze trafiał Pan do siatki rywali dwukrotnie. Na jakiej pozycji Pan występował?
– Nie byłem typem strzelca i nie takie były moje główne zadania. Grałem na cofniętym łączniku, za trzema napastnikami – wówczas było dwóch skrzydłowych napastników i jeden środkowy. Obok mnie grał drugi łącznik, stanowiliśmy czworobok składający się z dwóch pomocników i dwóch łączników. Taka była specyfika ówczesnego systemu. Co do moich goli – czas rozmył wspomnienie tamtych momentów, trudno mi przypomnieć sobie którąkolwiek z bramek. Niestety.
– Jak była wówczas zorganizowana sekcja piłkarska Polonii? Czy piłkarze mogli liczyć na choćby drobne zarobki?
– Końcówka lat 50. i początek 60. – czyli „moje” czasy, to była czysta amatorszczyzna. Graliśmy za okrągłe zero złotych, naprawdę. Z klubu nie dostałem nigdy ani grosza. Wśród kibiców był człowiek, który od czasu do czasu fundował drobne premie. To był krępy, łysy facet, który produkował bodajże łódki czy kajaki. I on nas czasem doceniał jakąś kwotą, ale działo się to poza strukturami klubu. Polonia nie mogła oczywiście równać się ani z Legią ani z Gwardią w temacie mieszkań dla zawodników. Tamte kluby miały bardzo duże możliwości, a z naszych piłkarzy Henryk Misiak i Ryszard Korejwo dostali od Polonii pokoje na terenie stadionu, a Andrzej Gajewski i Mikołaj Korzuń zamieszkali w pokoikach w klubowej kamienicy przy Foksal – i to było wszystko. Wyglądało to tak, jakby sekcja miała funkcjonować możliwie jak najbardziej bezkosztowo.
– A bony na dożywianie?
– Żadnych. Zdarzało nam się za to dobrze zjeść przy okazji meczów wyjazdowych. Czasem nocowaliśmy w jakimś dobrym hotelu. Na przykład w Gdańsku, w Grandzie. To było przy okazji drugoligowego meczu z Polonią Gdańsk. Ten mecz mam przed oczami do dzisiaj.
– Z jakiego powodu?
– Proszę sobie wyobrazić, że w Gdańsku był akurat sztorm – padał deszcz z gradem, a wiatr robił z piłką co chciał. Graliśmy na stadionie niedaleko rzeki i stoczni i jestem niemal pewien, że na trybunach nie było ani jednego widza. Ani jednego! Trenerzy i zawodnicy rezerwowi nie siedzieli nawet w boksach przy boisku, tylko obserwowali mecz z okolic budynku klubowego, chroniąc się przed nawałnicą. Próbowaliśmy ubłagać sędziego, żeby przełożył mecz, ale z jakichś powodów upierał się, że trzeba grać. Anormalne warunki towarzyszyły nam niemal przez cały mecz, mało było w tym spotkaniu realnego futbolu.
– Na przełomie lat 50. i 60. mocnymi sekcjami Polonii były koszykówka mężczyzn i kobiet. Wiemy, że koszykarze i koszykarki sporo podróżowali po Europie, na turnieje i mecze towarzyskie. A piłkarze?
– Nasi koszykarze zdobyli mistrzostwo Polski w 1959 roku i to była świetna drużyna i fantastyczni koledzy. Zdarzało nam się bywać na ich meczach, a oni bywali na naszych, mieliśmy kontakt. Co do wyjazdów zagranicznych – nam także zdarzało się wyprawiać poza Polskę, choć oczywiście rzadziej. Pamiętam podróż do Szwecji, gdzie zagraliśmy mecz towarzyski z Vansbro. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Rostocku, a potem czekał nas rejs promem. Wspominam go jako koszmar. Dosłownie całą drużynę, łącznie z trenerem Szularzem, dopadła choroba morska. Nie było na nią mocnych. Ze spraw okołomeczowych pamiętam, że jeden z piłkarzy Vansbro zaprosił nas później do swojego sklepu. Handlował odzieżą i po bardzo zaniżonej cenie sprzedał nam rzeczy, jakich nie można było zdobyć w Polsce. Kupiliśmy koszule, krawaty, skarpety i sweterki. Potem zrobiliśmy sobie w tych swetrach zdjęcie, mam je do dziś.
– Czy jeszcze jakiś wyjazd zagraniczny utkwił Panu w pamięci?
– Warto też opowiedzieć o naszym wyjeździe na tournée po Bałkanach. W Zagrzebiu mecz towarzyski z Dynamem rozegraliśmy przy świetle elektrycznym, co jak na tamte czasy było dla piłkarzy nie lada wydarzeniem. Świetne zawody zagrał nasz bramkarz Ryszard Redliński, zmiennik Jurka Groma. Żartownisie twierdzili, że tak rewelacyjnie bronił przy jupiterach, bo prowadzi bujne życie nocne. Ale ten wyjazd zapadł mi w pamięci przede wszystkim z powodu wydarzeń na przejściu granicznym w Suboticy. Z Polski na Bałkany jechaliśmy oczywiście pociągiem i w Suboticy zainteresowała się nami jugosłowiańska służba celna. A to dlatego, że mieliśmy ze sobą aparaty fotograficzne i klisze, które wieźliśmy w ilościach hurtowych na sprzedaż. Celnicy kazali nam wysiąść z pociągu, pójść z nimi do pomieszczenia kontrolnego i wyłożyć na stół wszystko co mamy. Tego sprzętu była cała sterta, ja sam miałem dwie zorki. No i niestety wszystko nam zarekwirowali. Wszystko, oprócz jednej rzeczy. Nasz kolega z drużyny, Zdzisiu Wspaniały, wiózł maszynę do pisania i jakoś udało mu się ją wyrzucić w drodze na kontrolę, a później zabrać niepostrzeżenie do pociągu. Celnicy zapewniali, że w drodze powrotnej wszystko nam oddadzą, ale oczywiście w drodze do Polski punkt celny był nieczynny i nikt nic nie wiedział. Za te aparaty mielibyśmy dobrej jakości jugosłowiańskie buty. Nie udało się. Tylko Zdzisiu sprzedał w Zagrzebiu swoją maszynę i podzielił się z nami zarobkiem.
– Bardzo po koleżeńsku!
– Jeśli między zawodnikami są dobre relacje, to tak to po prostu wygląda. Nasz zawodnik Zbyszek Porcz, mój przyjaciel, był kierownikiem w pralni Zjednoczenie na Służewcu Przemysłowym i oczywiście mogłem z niej korzystać bez ograniczeń. Ja z kolei w moim zakładzie energetyki cieplnej na Mokotowie pomogłem znaleźć zatrudnienie naszemu bramkarzowi, Jurkowi Gromowi, na etacie mechanika pojazdów. Wcześniej pracował w warsztatach MZK na Młynarskiej w warunkach urągających przyzwoitości. Później zatrudniłem w naszej firmie także jego syna. To były czasy bardzo marnych zarobków, ale wzajemnymi przysługami dało się załatwić wiele. Inny piłkarz z naszej drużyny, Ryszard Łysanowicz, po grze w Polonii zakotwiczył w Stali Kraśnik, pracował tam w zakładach przemysłowych. Przez długie lata jeździliśmy do niego do Kraśnika z oldbojami Polonii.
– Porozmawiajmy więc chwilę o Waszej drużynie oldbojów.
– Byliśmy bardzo aktywnym towarzystwem. Oldbojów Polonii organizował przede wszystkim Lolek Szczawiński. Mieliśmy dwa treningi w tygodniu, graliśmy dużo meczów, zdarzało nam się wyjeżdżać za granicę, do Bukaresztu, do NRD. W oldbojach umarł nam na boisku Kazio Łabęda. To było na boisku Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Akcja toczyła się pod drugą bramką, Kazio stał na naszej połowie i nagle upadł. Przyjechało pogotowie, była próba reanimacji, ale Kazia nie udało się uratować… Potworna tragedia.
– Kazimierz Łabęda był piłkarzem Polonii w 1952 roku, gdy drużyna zdobywała Puchar Polski. Z Waszego zespołu w tamtym sukcesie uczestniczył też Jerzy Grom. Czy po zakończeniu kariery zawodniczej miał Pan jeszcze jakieś kontakty z futbolem, oprócz gry w oldbojach?
– Skończyłem kurs instruktora piłki nożnej i trenowałem w różnych okresach juniorów i seniorów RKS-u Mirków, juniorów Warszawianki i juniorską reprezentację Warszawy. Przez osiem lat pracowałem też społecznie w PZPN. W 1978 roku byłem w sztabie reprezentacji Polski na mistrzostwa świata w Argentynie. Pełniłem funkcję kierownika drużyny. Wymagało to ode mnie sporo zachodu z urlopami w SPEC-u. Do dziś mam kontakt choćby z Władkiem Żmudą, przysłał mi niedawno swoją książkę.
– Niesamowite. Otwiera nam się tu olbrzymi obszar, by w następnej rozmowie skupić się na wspominkach wokół reprezentacji. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Polonii. Początek roku 1960, Czarne Koszule rozpoczynają kolejny sezon w II lidze (nadal obowiązuje system wiosna-jesień). Przed meczem w Gorzowie Wielkopolskim część piłkarzy Polonii stawia kierownictwu klubu ultimatum finansowe, żądając wynagrodzenia za grę. Pertraktacje kończą się fiaskiem. Zarząd klubu wysyła do Gorzowa skład oparty na drużynie rezerwowej i juniorach. O co wtedy chodziło? Ówczesna prasa nie zostawiła na Was suchej nitki.
– Sezon wcześniej w klubie obiecano nam, że jeśli utrzymamy się w II lidze, dostaniemy po 1000 zł nagrody na osobę. Przypominam, że graliśmy całkowicie za darmo, nie licząc wyżywienia na wyjazdach, dostępu do opieki lekarskiej i czasem odnowy biologicznej. Po zapewnieniu sobie utrzymania w lidze mijały kolejne miesiące, a premii nie było. Część piłkarzy zaczęła coraz głośniej domagać się spełnienia obietnicy. Apogeum przypadło właśnie na dzień przed meczem w Gorzowie. Wówczas już niemal cały zespół doszedł do wniosku, że jeśli nie postawimy twardego ultimatum, to nie zapłacą nam nigdy. Rozmowy trwały kilka godzin, zrobiliśmy dwie przerwy, atmosfera była naprawdę gorąca. Wreszcie po naradzie podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy. Próbowano nas prosić, ktoś chciał nas szantażować, ale jako się rzekło – postanowiliśmy zbojkotować wyjazd. Z Dworca Głównego odjechał zespół rezerwowy, zorganizowany na szybko przez ludzi z zarządu.
– Eksperymentalny zespół powalczył ambitnie w Gorzowie, przegrywając zaledwie 0:1. O sprawie zrobiło się głośno.
– Szum dotarł podobno nawet za granicę. „Jak to tak? Mówią, że polski futbol jest amatorski, a tu drugoligowi piłkarze domagają się pieniędzy niczym zawodowcy?” – taka była jedna z głównych narracji. Tym bardziej, że był to rok olimpijski i mówiło się, że nawet uczestnicy igrzysk startują za darmo. Ale podjęliśmy zbiorową i świadomą decyzję. Potem rozpoczęło się dochodzenie, przepytywali nas w siedzibie klubu na Foksal, próbowali ustalić prowodyrów. W końcu zostaliśmy pozawieszani. Najdłuższe kary dostali Andrzejowie – Cehelik i Gajewski. Cehelika zawiesili na początku na 5 lat, a Gajewskiemu dali dożywocie. Ale po roku Gajewskiego odwiesili i został świetnym trenerem. Poszedł pracować do Mielca, gdzie wychował między innymi Grześka Latę, Henryka Kasperczaka i Zygmunta Kuklę.
– Czy dziś, z perspektywy czasu, myśli Pan, że podjęliście wtedy dobrą decyzję? Czy było warto?
– Bardzo trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Człowiek był młody, niedoświadczony. Nie mieliśmy z gry w piłkę nigdy żadnych pieniędzy, kierował nami entuzjazm do sportu, napędzało nas niesamowite przywiązanie do barw klubowych, nieporównywalne z dzisiejszymi realiami. Tak więc gdy obiecano nam premię, gdy narobiono nadziei, że jeszcze będziemy mieli z gry dodatkową gratyfikację – to było coś wspaniałego na co zaczęliśmy czekać. Tymczasem zwodzono nas przez ponad pół roku, prolongowano kolejne daty realizacji premii i wreszcie balonik oczekiwań pękł. Najbardziej na aferze ucierpiał Andrzej Gajewski, absolwent AWF, którego zawiesili zarówno w prawach zawodnika, jak i trenera. Tym bardziej rozczarowujące, że w rozliczaniu „buntowników” brał udział także jeden z naszych kolegów z drużyny.
– Czy możemy powiedzieć kto?
– Witold Dłużniak. Gdy zarząd przepytywał nas na Foksal, Dłużniak powiedział dużo na Gajewskiego i Andrzeja Cehelika. Później oni dostali najwyższy wymiar kary, niemal cała drużyna też, a Dłużniaka nie zawieszono. Przed wyjazdem do Gorzowa wychodziliśmy naradzać się całym zespołem i wydawało się, że mówimy jednym głosem. Wyłamał się Witold. Po zakończeniu kariery piłkarskiej zajmował eksponowane stanowiska w polskim sporcie. Był blisko partyjnych aktywistów, Komitetu Centralnego. Został wiceprezesem PZPN, a potem prezesem związku kolarskiego. Mówiło się, że jego ojciec miał w Falenicy gabinet fryzjerski w którym strzyże się Jaroszewicz.
– Gdybym poprosił Pana o wskazanie trzech najlepszych piłkarzy Polonii z czasów Pana gry w tym klubie, kogo by Pan wymienił?
– Trafił do nas na przykład Zdzisław Wspaniały, który w 1955 roku zdobył wicemistrzostwo Polski z Zagłębiem Sosnowiec. Zdzisiek grał bardzo twardo, wchodził w rywali bez pardonu, świetnie operował lewą nogą. Opoka naszej defensywy. Bardzo dobry technicznie był Andrzej Cehelik. Przyszedł do nas z Legii, gdzie na jego pozycji swoją szansę dostał Czesław Ciupa, szwagier Lucjana Brychczego. Andrzej miał świetny drybling i naturalnie wrodzoną szybkość. Mało kto był w stanie go dogonić. Jego mankamentem była technika strzału, czasami walił straszne farfocle nad bramką w łatwych sytuacjach. Ale był bardzo ważną postacią. Podobny w stylu do Andrzeja był Rysiek Korejwo. Przyszedł do nas z Olsztyna czy Ełku. Dobrze zbudowany, szybki, przebojowy, ale słabszy technicznie i z dużym rozrzutem w strzałach. Dużo jakości dali nam też Leon Miklaszewski i Stefan Żmudzki – obaj niechciani w Legii.
– A bramkarz Jerzy Grom?
– Proszę uwierzyć, że miał 173 cm wzrostu. Był bardzo ambitny, skoczny, wygimnastykowany. Bramkarz-sprężyna. Wybronił nam wiele sytuacji i mimo słabych warunków fizycznych był bardzo mocnym punktem drużyny. Kto wie, jakby potoczyła się jego kariera, gdyby miał te kilka centymetrów więcej. Przyjaźniliśmy się. Mieszkał na Pradze, na Stalowej.
– Czy był w Pana Polonii jakiś piłkarz, którego kariera potoczyła się znacznie poniżej oczekiwań i możliwości?
– Tu trudniej mi wskazać. Może Włodzimierz Ignaczak. Mimo, że to był dość korpulentny chłopak z tendencjami do tycia, grał bardzo dobrze, miał fajny strzał i podanie. Przebił się z juniorów do pierwszej drużyny i zapowiadał się na duży talent. Był prawym łącznikiem w systemie WN.
– Kiedy był Pan ostatnio na meczu Polonii?
– Nie byłem od dawna. Z różnych powodów. Ale oglądałem teraz mecze chłopaków w II lidze, transmitowane w TVP Sport. Kilka lat temu zaczepił mnie na ulicy starszy pan: „dlaczego nie bywa Pan na Polonii?” – zapytał. „A czemu mam przychodzić?”. „A bo Pan kiedyś u nas grał, a ja Pana nie widzę”. Taką to odbyliśmy rozmowę. A więc jednak ktoś mnie poznał i pamiętał…
Rozmawiał Marcin Michalski
Janusz Dudek – urodzony 25.03.1935 w Słomczynie koło Konstancina. Piłkarz RKS-u Mirków i Polonii Warszawa. Trener RKS-u Mirków, Warszawianki i juniorskiej reprezentacji Warszawy. Kierownik reprezentacji Polski na Mundialu 1978 w Argentynie, współpracował także z młodzieżowymi reprezentacjami Polski. Absolwent Politechniki Warszawskiej (1956) na wydziale inżynierii sanitarnej. Mieszka na warszawskiej Sadybie.
Zdjęcie na górze: Piłkarze Polonii Warszawa w trakcie wyjazdu na mecze towarzyskie w Szwecji, w swetrach kupionych w sklepie jednego z piłkarzy Vansbro.
Stoją od lewej: Andrzej Chomiczuk, Andrzej Gajewski, Mieczysław Koper, Zbigniew Czop, Janusz Dudek, Zdzisław Wspaniały, Andrzej Śliwa, Roman Liszka, Witold Dłużniak.
W dolnym rzędzie od lewej: Ryszard Redliński, Andrzej Cehelik, Jerzy Grom.
Fot. Ze zbiorów Jerzego Groma/Koło Miłośników Historii Polonii Warszawa