Nie wiem, czy ktoś z Was oglądał w sobotę mecz Barcy (na TVP Kultura akurat leciał koncert Skrzeka), bo ja tak – i doznawałem czegoś w rodzaju deja vu. Tak, oni też przed sezonem kupili sobie takiego jakby Fidziukiewicza, czyli króla strzelców (możecie go kojarzyć, bo to wychowanek naszych sąsiadów z Varsovii – i nawet kiedyś nam strzelił dwa gole w Pruszkowie). Też się bardzo nakręcili na nowy sezon i… wyszło im jakoś podobnie. Zupełnie jak my jechali w tym meczu z Rayo na drugim biegu, nie mogąc wrzucić trójki. Coś jak nasza gra ze Stomilem – też remis i męka – choć nasz Fidziukiewicz to jednak wtedy strzelił, a ten ich – nie.
Tak to już bywa z tym wymyślaniem drużyn od nowa. Zarówno Polonia, jak i Barca mają identyczny problem: jak wkomponować nowych w starych i co zrobić, żeby to wszystko razem w końcu do kupy zatrybiło.
Oczywiście my, poloniści, możemy patrzeć na Katalończyków nieco z góry, bo u nas jakieś światełko w tunelu jednak widać. Do niedzieli mogło się jeszcze wydawać, że to są światła nadjeżdżającego pociągu, na szczęście lokomotywkę z Poznania udało się pięknie odstawić na boczny tor – i teraz możemy z pewną nadzieją patrzeć w przyszłość. Tudzież w tabelę, bo ta tabela to mnie w tym wszystkim fascynuje najbardziej.
Naturalnie przez system awansów. Gdyby albowiem to działało tak, jak ligę niżej, to dzisiaj już byśmy mieli absolutną pewność: walczymy o przeżycie. Dystans dziesięciu punktów do lidera to może jeszcze nie tragedia (w zeszłym sezonie nie takie straty się ze szwagrem odrabiało!), ale… no, wiadomo, nie? Byłoby ciężko jak diabli!
Na szczęście regulamin TEJ ligi jest jakby stworzony pod drużyny, które mają potencjał, ale są tworzone od nowa – i muszą się jeszcze dotrzeć. Awansować można wszak i z szóstego miejsca, byle późną wiosną mieć już włączony ten „piąty bieg”. A do owego miejsca są raptem trzy punkty straty… plus mecz zaległy, he, he… Tutaj faktycznie mamy łatwiej, niż Barcelona, bo jeśli tamtym ucieknie Real – jak nam Kotwica – to już raczej pozamiatane…
Oczywiście poza bojami na boisku toczą się u nas tradycyjne walki na linii Klub (Prezes) – Kibice. Jak by tu się do tego odnieść? Cóż… Wyznam Wam, że jakoś lubię Nitota. Nie, prywatnie faceta nie znam. Owszem, też uważam, iż przed każdorazowym odpaleniem internetu gość mógłby zakładać krawat, gdyż – jak wiadomo – prezes w krawacie jest mniej awanturujący się…
…tym niemniej…
…cholera, mnie się nawet te jego emocjonalne wpisy jakoś tam podobają. Widać, że facet żyje tą naszą Polonią. A że jest przy tym dużym dzieckiem? No to co? A kto inny ładowałby własne ciężko zarobione miliony w coś tak niepoważnego, jak futbol? A my to niby kim jesteśmy, że się tym wszystkim podniecamy? Tak, tak – trafił swój na swoich – więc nie ma się o co obrażać, jak coś tam czasem chlapnie! Bo co – my to niby takie pensjonarki, czy jak…?
Okej: widzę może jedną przewagę katalońskiego prezesa La Porty nad francuskim prezesem Nitotem: w Barcelonie raczej tak nie ma, że sześćdziesiąt tysięcy kibiców weszło na mecz, a czterdzieści tysięcy musi się jeno oblizać i wracać spod bramy na tramwaj do domu, bo ktoś tam coś źle pokombinował i nie da się wejść…
Najważniejsze jednak, że walczymy dalej, drużyna chyba zaczyna trybić – i po raz pierwszy od wielu lat czujemy, że to wszystko ma jakiś sens – większy, niż ta nasza tradycyjna, roślinna wegetacja na obrzeżach futbolu. Jeszcze tylko przestać rozdawać te gole w prezencie – i powinno być dobrze.
Oby!